Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy zranili cię, chelo? — wołał Lama z góry.
— Nie, a ciebie?
Wpadł w gęstwinę karłowatych jodeł, szukając Lamy.
— Nie, nic mi nie jest. Chodź tutaj. Pójdziemy z tymi ludźmi do Shamlegh.
— Ale wprzódy załatwimy się z nimi! — zawołał jakiś głos z ciemności. — Zabrałem Sahibom cztery strzelby. Pozwól-no nam zejść do nich.
— On uderzył Świętobliwego — widzieliśmy to na własne oczy. Nasze bydło pozdycha, a żony przestaną rodzić! Lawiny zasypią nas, zanim dojdziemy do domów... Śmierć tym cudzoziemcom i gnębicielom!
Przez chwilę w gąszczu, gdzie stali kulisi, powstał hałas, i przerażeni strachem tych możliwości tragarze zdolni byli teraz do wszystkiego. Jakiś góral z Ao-chung potrząsał niecierpliwie strzelbą i wygrażał nią napierając się, że zejdzie na dół.
— Zaczekaj chwilę, o Świętobliwy, nie mogli oni odejść stąd daleko, zaczekaj tutaj, aż wrócę.
— Ten człowiek sam sobie wyrządził krzywdę — rzekł Lama, trzymając się ręką za czoło.
— I bardzo słusznie — brzmiała odpowiedź.
— Jeżeli ten człowiek nie widzi sam tego, to ręce wasze niech będą przynajmniej czyste. Zdobędziecie sobie zasługę, jeśli mi będziecie posłuszni.
— Zaczekaj, a pójdziemy razem do Shamlegh — nalegał człowiek.
Przez chwilę, bo tyle tylko czasu trzeba było, by włożyć nabój do odtylcówki, Lama zawahał się. Potem wstał i dotknął palcem ramion owego człowieka.

—   147   —