Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko to stało się tak szybko, jak zapadanie mroku w górach. — Porwali nam wszystką broń i pakunki — krzyczał Francuz, strzelając naoślep w ciemnościach.
— Doskonale, panie! Doskonale! Nie strzelaj pan jednak. Biegnę tamtemu na pomoc — wołał Babu, pędząc w dół po pochyłości i rzucając się całem ciałem na rozwścieczonego i zdumionego Kima, który tłukł głową swego nieprzytomnego wroga o wystający kamień.
— Wracaj-że pan do kulisów — szepnął mu Babu do ucha. — Oni tam mają ze sobą wszystkie pakunki. Papiery są w koszu z czerwonem obiciem, ale przeglądnij pan wszystko. Zabierz te papiery, a szczególnie „muraslę” (list królewski). Uciekaj, bo nadchodzi już tamten!
Kim pobiegł w górę. Kula z rewolweru Francuza uderzyła tuż obok niego o skałę, on zaś przypadł do ziemi jak kuropatwa.
— Jeżeli będziesz pan strzelać — ryczał Hurree do Francuza — to oni powrócą i wymordują nas co do jednego. Uwolniłem tego dżentelmena. Ta cała awantura jest bardzo niebezpieczna.
— Na Jowisza! — myślał, biegnąc pod górę Kim. — To jest przeklęcie niebezpieczna historja, ale tu idzie o obronę własnego życia!
Wyciągnął z zanadrza dar Mahbuba i nacisnął sprężynę rewolweru.
— A co, nie mówiłem, żeby nie dotykać starego? — zawołał Babu płaczliwym głosem. — Chodźże pan tutaj i pomóż mi go otrzeźwić. Teraz jesteśmy wszyscy jednako narażeni.
Strzały ucichły. Słychać było tupanie nóg, a Kim pędził pod górę w ciemności, klnąc straszliwie.

—   146   —