Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego piętnastoletnia urzędowa specjalność) — był niewyczerpany.
— To jakiś istotnie zabawny oryginał — zauważył jeden z cudzoziemców, który był wyższego wzrostu — przypomina mi zmorę senną z operetki „Wiedeński kurjer”.
— To jest in petto reprezentant całych dzisiejszych Indji z ich przejściowego okresu, tego monstrualnego połączenia Wschodu z Zachodem — odrzekł Rosjanin. — My tylko wiemy naprawdę coś o ludziach Wschodu i umiemy się z nimi obchodzić.
— Stracił swój kraj, a nie otrzymał wzamian innego. Dlatego też nienawidzi serdecznie swoich ciemiężycieli. Wiesz, że wczoraj w nocy opowiadał mi... i t. d.
Idąc pod swym rozpiętym, kolorowym parasolem, Hurree Babu wytężał ucho i umysł, by pochwycić coś z tej wartko płynącej rozmowy, prowadzonej w języku francuskim, z oczami utkwionemi w „kiltę”, o której wiedział, że zawiera mapy, zdjęcia i dokumenty. Była ona większa od innych i obita z wierzchu podwójną czerwoną ceratą. Nie zamierzał kraść niczego. Chciał się tylko dowiedzieć, co w niej nadawało się do skradzenia i rozmyślał, dokąd miał umknąć, na wypadek, gdyby mu się udało skraść to, co mu było potrzebne. Wzdychał do wszystkich bogów Hindostanu i Herberta Spencera, żeby mu się to udało. Następnego dnia, idąc drogą, stromo wspinającą się ponad lasem, spotkali przed zachodem słońca sędziwego Lamę, pochylonego nad jakąś tajemniczą kartą, z której objaśniał coś młodemu chłopakowi, widocznie nowicjuszowi, o szczególnej, chociaż nieumytej urodzie. Ujrzawszy kolorowy parasol, Kim przerwał Lamie wykład.

—   141   —