Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

którzy z głowami przykrytemi rogożami ze słomy, ociekając z deszczu, czekali, aż się wypogodzi. Wszyscy Sahibowie, jakich znali dotąd, byli ludźmi noszącemi charakterystyczne, grube sportowe ubrania, którzy rok rocznie wracali wesoło do ulubionych przez siebie miejscowości, — przybywali tam z własną służbą, kucharzami i ordynansami, a często i z góralami. Ci Sahibowie zaś podróżowali bez eskorty, zatem musieli to być ubodzy, niewiele warci Sahibowie. Przytem żaden Sahib przy zdrowych zmysłach nie radziłby się jakiegoś tam Bengalczyka. Ten jednak niewiadomo skąd przybyły Bengalczyk dawał im pieniądze i mówił płynnie ich rodzinną gwarą. Przyzwyczajeni do tego, że ludzie z ich własnej rasy źle się z nimi obchodzą, podejrzewali z zachowania się Babu jakiś podstęp i czekali na sposobność, żeby znów uciec.
Po deszczu, odświeżone powietrze przesycone było delikatnem zapachem ziemi i Babu, schodząc na dół po pochyłościach, szedł... przez dumę — na czele kulisów, zaś z tyłu za cudzoziemcami, wiedziony uczuciem — pokory. Idąc, rozmyślał o różnych rzeczach, ale niektóre z jego myśli mogłyby zdziwić niepomiernie jego przygodnych towarzyszy. Był jednak bardzo miłym przewodnikiem, który zwracał im ciągle uwagę na wszystkie piękności okolicy należącej do obszaru jego władcy. Opowiadał im o wszystkich rodzajach zwierza górskiego, na jaki mieli ochotę polować, o giemzach, dzikich kozłach, rogaczach i o niedźwiedziach, myszkujących zazwyczaj w okolicy Elisha. Bawił ich rozmową o botanice i etnologji, którą cechowała wielka niedokładność znajomości obu przedmiotów, a jego zapas podań i legend miejscowych, (proszę nie zapominać, że była to

—   140   —