Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hai — zawołał na ich widok pomysłowy Hurree Babu. — To jest lokalna tutejsza znakomitość, ten świątobliwy mąż. Prawdopodobnie również jest też poddanym mego władcy.
— Co on robi? To bardzo ciekawe.
— Objaśnia widocznie znaczenie tego świętego obrazu, który jest malowany ręcznie.
Cudzoziemcy stali z odkrytemi głowami na murawie, oświetleni ostatniemi promieniami zachodzącego słońca. Przemokli kulisowie, radzi z odpoczynku, zatrzymali się i zrzucili swe ciężary.
— Patrz! — zawołał Francuz. — To zupełnie przypomina pierwsze prymitywne malowidła religijne. Masz nawet pierwszego kaznodzieję i pierwszego ucznia. Czy to Buddysta?
— Tak, ale jakiegoś spaczonego pokroju — odrzekł drugi. — Tu w Górach niema prawdziwych buddystów, ale spójrz na fałdy jego szaty... Patrz, co za wyzywające, bezczelne oczy! On tak umyślnie patrzy, żeby nam dać uczuć swoją wyższość — dokończył, ze złością ścinając laską jakiś duży chwast, rosnący w pobliżu. — My, Rosjanie, nie zostawiliśmy tu jeszcze nigdzie żadnego śladu! Nigdzie! I to właśnie mnie gniewa i niepokoi. — To mówiąc, spojrzał z gniewem na monumentalnie spokojną twarz Lamy.
— Cierpliwości, zrobimy my tutaj swoje, my i wy, którzy jesteście młodym jeszcze narodem. Tymczasem weź-no do ręki ten jego obraz.
Babu podszedł szybko i mrugnął na Kima.
— To są Sihibowie, o Świętobliwy. Wyleczyłem jednego z nich z reumatyzmu, a teraz idę z nimi do Simli, żeby dopilnować, aż zupełnie wyzdrowieje. Oni chcieliby obejrzeć Twój obraz...
— Leczenie chorych jest zawsze chwalebne — odrzekł Lama. — To jest „Koło Życia”, to samo,

—   142   —