Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Twój kuzyn winien jest krewnemu mego ojca jeszcze coś z kosztów wesela swojej córki, — odparła rezolutnie kobieta. — Każ mu policzyć żywienie ich obu na rachunek tego długu. Yogi będzie chodził i tak za jałmużną, nie bój się.
— Tak, ja sam zbieram dla niego jałmużnę — wtrącił Kim trochę niespokojny, chcąc zapewnić Lamie spokojną noc pod dachem, aby móc tymczasem odszukać Mahbubowego Anglika i pozbyć się rodowodu białego ogiera.
— A teraz, — rzekł do Lamy, gdy obaj znaleźli się na dziedzińcu zamożnego domu hinduskiego, położonym na tyłach domostwa — teraz odejdę na chwilę, aby... aby kupić coś do jedzenia w bazarze. Nie odchodź stąd nigdzie, dopóki nie wrócę.
— Ale wrócisz? Wrócisz napewno? — zawołał starzec, chwytając go za rękę. — Wrócisz pod tą samą postacią? Czy nie zapóźno już dziś, by wyjść i poszukać Rzeki?
— Zapóźno już i za ciemno. Uspokój się. Pomyśl tylko, jak daleko już jesteśmy, — o sto kos od Lahory.
— Tak, a jeszcze dalej od mojego klasztoru. Niestety! Wielki i straszny jest ten świat.
Kim wymknął się. Nigdy chyba przedtem tak niepozorna figurka nie niosła losów własnych, oraz tysięcy innych ludzi. Wskazówki i informacje Mahbuba niezbyt dokładnie określały mu położenie domu, w którym Anglik mieszkał, spotkał jednak na drodze swej grooma, który z klubu odprowadzał do domu wózek na psy, i ten wskazał mu miejsce. Pozostawało więc tylko sprawdzić tożsamość adresata. Kim, przeskoczywszy przez ogrodzenie, ukrył się w klombie wysokich traw, tuż przy werandzie. Dom jaśniał od świateł, a służba krzątała się przy stołach zastawionych szkłem, srebrem