Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i kwiatami. Po chwili wyszedł Anglik, ubrany na czarno i biało, nucąc pod nosem jakąś melodję. Ponieważ było za ciemno, aby dostrzec było można jego fizjognomję, przeto Kim, na sposób żebraków, chwycił się starego, wypróbowanego środka.
— „Opiekunie ubogich!“...
Mężczyzna zatrzymał się i zwrócił w stronę, skąd go doleciał głos.
— ...Mahbub Ali powiedział...
— Ha! Co mówił Mahbub Ali? — Nie starał się nawet dojrzeć mówiącego i to utwierdziło Kima w przypuszczeniu, że był to właśnie ten, który wiedział o co chodzi.
— ...Że rodowód białego ogiera został zupełnie dokładnie stwierdzony!
— Jaki masz na to dowód?
Anglik przechylił się przez poręcz w stronę, skąd go głos dochodził.
— Mahbub Ali dał mi dowód.
Poczem Kim rzucił w górę kawałek zwiniętego papieru, który padł obok mężczyzny, ten zaś nastąpił nań nogą natychmiast, bowiem w tejże chwili z poza rogu domu ukazał się ogrodnik. Dopiero gdy ten oddalił się, mężczyzna podniósł zwitek, poczem na podłogę opuścił rupję, której brzęk doleciał uszu Kima, następnie, nie oglądnąwszy się odszedł w głąb domu. Kim szybko podniósł monetę, lecz zbyt dobrym był Irlandczykiem, by srebro uważać za ostatni cel swojej gry. Najbardziej zaciekawił go widomy skutek przyniesionej przez niego wiadomości. Zamiast więc wypełznąć z powrotem z ogrodu, przyczołgał się jeszcze bliżej pod dom.
Ujrzał — ponieważ indyjskie bungalow“ otwarte są na przestrzał — jak Anglik wszedł do ma-