Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdobyłeś sobie zasługę i teraz Byk ma przyjść i wynagrodzić cię za to.
— Ależ nie, wcale nie; to była tylko bajka, którą mi opowiadano, tak sobie, z żartów. Będę więc szukał mojego Byka w Umballi, ty zaś twojej Rzeki.
— A może też ów Byk ma być zesłany obu nam za przewodnika? — zapytał Lama z dziecięcą ufnością. Potem, zwracając się do otaczających, rzekł, wskazując na Kima. — Ten oto został mi wczoraj dopiero zesłany i zdaje mi się, że chłopiec ten nie jest z tego świata.
— Widziałem już dość różnych jałmużników i ludzi świątobliwych, ale nigdy jeszcze takiego yogi, ani takiego ucznia, jak ci, — wtrąciła kobieta.
Mąż jej wskazał palcem na czoło i uśmiechnął się. Po chwili jednak, gdy Lama zabrał się do jedzenia, oddali mu, co mieli przy sobie najlepszego. W końcu wszyscy zmęczeni, senni i zakurzeni przybyli do Umballi.
— Zatrzymujemy się tutaj z powodu procesu, — odezwała się do Kima żona rolnika. — Mieszkamy u bratanka mojego męża. Znajdzie się tam w podwórzu pokój dla twojego yogi i dla ciebie. Czy on... nie zechciałby udzielić nam swego błogosławieństwa?..
— O, Świątobliwy! kobieta o złotem sercu daje nam nocleg. Dobry jest ten kraj, kraj na południu. Pomyśl tylko, ile dobrego wyświadczono nam dziś od świtu!
Lama pochylił głowę, udzielając błogosławieństwa.
— Wprowadzać do domu mego kuzyna włóczęgów z ulicy... — zaczął jej mąż, wyjmując swój duży kij bambusowy.