Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nietylko, że wystarczyło na bilet, ale nawet na trochę jedzenia, — krzyczał Kim, zajmując swoje miejsce. — A teraz jedz, Świątobliwy. Patrz! Już dnieje.
Złote, czerwone, szafranowe i różowe mgły poranne rozpościerały się nad płaskiemi, zielonemi równinami. Cała dolina Pendżabu roztoczyła swe bogactwa w blasku wschodzącego słońca. Lama cofał nieco głowę, gdy słupy telegraficzne zaczęły migać przed oknami przemykającego pociągu.
— Wielką jest szybkość pociągu, — rzekł pouczająco lichwiarz. — Ani w dwa dni nie zrobiłbyś tej drogi, jaką ujechaliśmy już od Lahory. Wieczorem będziemy w Umballi.
— Ale do Benaresu jeszcze daleko, — rzekł Lama znużonym głosem, mrucząc coś nad ciastkami, które mu przyniósł Kim. Wszyscy pootwierali swe tobołki, spożywając śniadanie. Potem lichwiarz, rolnik i żołnierz zapalili fajki, napełniając wagon duszącym, ostrym dymem, plując, kaszląc i zabawiając się rozmową.
Robotnik i żona rolnika żuli liście betelu, Lama zażywał tabakę i odmawiał różaniec. Kim zaś, skrzyżowawszy nogi, rozkoszował się swoim pełnym żołądkiem.
— Jakie rzeki są koło Benaresu? — zapytał nagle Lama, zwracając się do wszystkich.
— Jest tam Ganges, — odparł lichwiarz, gdy ucichł przytłumiony śmiech.
— A jakie jeszcze?
— A jakież mogą być prócz Gangesu?
— Nie, ja myślałem o pewnej rzece, która ma własności lecznicze.
— To właśnie jest Ganges. Kto się w niej kąpie, zostaje oczyszczony, a dusza jego idzie do bogów. Odbyłem trzykrotną pielgrzymkę do Gangesu, — zakończył, spoglądając z dumą wokoło.