Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to znaczy, — zapytał Lama. — On musi iść do Benares. Musi iść ze mną. Jest moim „chelą“. Jeżeli trzeba zapłacić...
— Pst... cicho, — szepnął mu Kim — czyż jesteśmy radżami, aby wydawać pieniądze, kiedy świat jest miłosierny?
Dziewczyna z Amritzar wysiadła niosąc swe tobołki i na nią to Kim zwrócił swe czujne oko. Wiedział, że damy tego rodzaju bywają szczodre.
— Bilet, malutki bilecik do Umballi, o „Poskramiaczko Serc!“
Dziewczyna roześmiała się.
— Czyż niema w twem sercu litości?
— Czy ten świątobliwy przybywa z Północy?
— Hen, hen, z dalekich gór na północy — wykrzyknął Kim.
— Tam, na Północy, śnieg leży między sosnami i na górach. Moja matka pochodziła z Kulu. Masz, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo dla mnie.
— Dziesięć tysięcy błogosławieństw! — wołał za nią uradowany Kim. — O, Najświątobliwszy, oto kobieta obdarzyła nas w swem miłosierdziu, tak, że mogę jechać z tobą; złote serce ma ta kobieta. Lecę po bilet!
Dziewczyna spojrzała na Lamę, który machinalnie wyszedł za Kimem na platformę. Opuścił głowę, aby nie patrzeć na nią i wyszeptał coś po tybetańsku, gdy przechodziła obok niego razem z tłumem.
— Lekko przyszło, lekko poszło, — rzekła zgryźliwie żona rolnika.
— Zdobyła sobie zasługę, — odparł Lama. — To musiała być niechybnie zakonnica.
— W samem Amritzar jest dziesięć tysięcy takich zakonnic. Wróć-no starcze, albo pociąg odjedzie bez ciebie, — zawołał lichwiarz.