Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewczyna z Amritzar uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, że celem opowiadania żołnierza była chęć przypodobania się jej.
— Ach! — rzekła w końcu żona rolnika. — Lecz wioski ich zostały spalone, a małe ich dzieci zostały bez dachu?
— Była to zapłata za naszych poległych. Zapłacili porządnie za naukę, jaką im daliśmy. Tak. Czy to już Amritzar?
— Tak, tu będą znaczyć nasze bilety, — rzekł lichwiarz, szukając w swym trzosie.
Na dworze świtało już, gdy służba kolejowa zaczęła obchodzić wagony. Oglądanie biletów jest uciążliwą pracą na Wschodzie, gdzie lud ukrywa je w najosobliwszych schowkach.
Kim pokazał swój bilet i został zawezwany do wyjścia z wagonu.
— Ależ ja jadę do Umballi, — zaprotestował. — Jadę z tym świątobliwym człowiekiem.
— To mnie nic nie obchodzi. Możesz sobie jechać i do piekła. Bilet masz tylko do Amritzar. Wynoś się!
Kim zalał się łzami, wołając, że Lama był dla niego ojcem i matką, że on sam jest podporą starości Lamy i że Lama zginąłby bez jego opieki. Wszyscy zaczęli prosić konduktora, aby się nad nim zlitował, — lichwiarz był z nich najwymowniejszy — lecz konduktor wyprowadził Kima na platformę. Lama mrugał oczyma, nie rozumiejąc o co chodzi, Kim zaś zaczął płakać pod drzwiami wagonu.
— Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matka mi umarła. O, ludzie miłosierni, jeśli ja tu zostanę, któż się będzie opiekować tym staruszkiem?