Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aż do Benares.
— Jako kuglarze? — podpowiedział żołnierz. — Nie moglibyście nam pokazać jakich sztuczek? Dlaczego nie odpowiada ten żółty człowiek?
— Dlatego, — odparł żywo Kim, — ponieważ jest świętobliwy i myśli o rzeczach, które są niedostępne dla ciebie.
— Bardzo być może. My z pułku Loodhiane — rzekł dobitnie żołnierz — nie zaprzątamy sobie głów wierzeniami. My bijemy się!
— Mój bratanek jest „naik’iem“ (kapralem) w tym pułku, — rzekł łagodnie rzemieślnik z plemienia Sikh. — Jest tam kilka kompanii Dogra.
Żołnierz spojrzał nań przeszywającym wzrokiem, bo Dogra należy do innej kasty jak Sikh, a lichwiarz zachichotał.
— Dla mnie są oni wszyscy jednacy, — wtrąciła dziewczyna z Amritzar.
— O, mocno temu wierzymy, — złośliwie zaśmiała się żona rolnika.
— Nie, tylko wszyscy, którzy służą z bronią w ręku, są sobie braćmi. Jest jedno braterstwo kasty, ale pozatem istnieje jeszcze, — spojrzała trwożliwie wokoło — związek „Pulton“, związek pułkowy, czy nie tak?
— Mój brat służy w pułku Jat — rzekł rolnik. Dograsowie, to dzielni ludzie.
— Twoi Sikhowie są zapewne tego samego zdania, — rzekł żołnierz, patrząc z ukosa na spokojnie siedzącego starca w kącie wagonu. — Twoi Sikhowie myśleli tak, gdy nasze dwie kompanje przyszły im z pomocą w Pirzai Kotal przeciwko ośmiu afrydyjskim pułkom, nie dalej jak trzy miesiące temu.
Potem opowiedział przebieg nadgranicznej utarczki, w której kompanje Dogrów z pułku Loodhiana dzielnie się spisały.