Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale, ale ja usiądę na podłodze. Byłoby to przeciw regule, gdybym usiadł na ławce, — rzekł Lama. — Jeszczeby mi nogi ścierpły.
— Już ja to zawsze powiadam — zaczął lichwiarz, wydymając pogardliwie wargi, — że niema ani jednego przepisu prawidłowego życia, którego by te koleje nie zmuszały nas łamać. Siedzimy naprzykład, razem, wszystkie kasty i ludzie, jeden przy drugim.
— Tak, razem z takiemi bezwstydnicami — ozwała się żona rolnika, mierząc niechętnem spojrzeniem dziewczynę z Amritzar, spoglądającą zalotnie na żołnierza.
— Mówiłem ci przecież, że możemy jechać wozem, — odparł jej małżonek; — byłoby się zaoszczędziło trochę pieniędzy.
— Tak, a w drodze wydałoby się dwa razy tyle na żywność. Mówiło się już o tem z dziesięć tysięcy razy.
— Tak, i dziesięcioma tysiącami języków, — odmruknął jej mąż.
— Niech nas Bóg uchowa, biedne kobiety, od tego, żebyśmy nie miały mówić. Oho! Ten jest widocznie jednym z tych, którym nie wolno ani patrzeć na kobiety, ani z niemi rozmawiać. — Gdyż Lama, pomny na regułę swego zakonu, nie zwracał na nią wcale uwagi. — Czy i jego uczeń taki sam?
— O nie, matko, — podjął szybko Kim. — Wcale nie, gdy kobieta jest ładna, a przedewszystkiem miłosierna dla głodnych.
— Żebracza odpowiedź, — rzekł Sikh, śmiejąc się. — Samaś go zaczepiła, siostro!
Kim wyciągnął ręce z prośbą.
— A dokąd jedziesz? — zapytała kobieta, podając mu połowę ciasta, które wyjęła z zatłuszczonego tobołka.