Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja się nie boję, — odrzekł Lama; — czy jest tam miejsce dla dwóch?
— Tu nawet mysz się nie zmieści — zapiszczała żona zamożnego rolnika z kasty Jat, z bogatej prowincji Jullundur. — Nasze nocne pociągi nie są tak wygodnie urządzone, jak dzienne, w których mężczyźni i kobiety jadą w osobnych przedziałach.
— O, matko mego syna, możemy przecie zrobić im miejsce — odrzekł jej małżonek w błękitnym turbanie. — Weź dziecko na kolana. Czy nie widzisz, że to świętobliwy człowiek?
— A mój podołek z siedmdziesięciu siedmiu tobołkami! Może każesz mu jeszcze usiąść na moich kolanach, bezwstydniku? Wszyscyście wy tacy!
Rozejrzała się wkoło czy jej kto nie przyświadczy. Siedząca przy oknie dziewczyna lekkich obyczajów z Amritzar zachichotała za swoim woalem.
— Wejdźcie, wejdźcie — krzyczał otyły Hindus, lichwiarz, trzymający pod pachą swą zmiętoszoną książkę z rachunkami, owiniętą w kawałek materji.
Potem dodał, uśmiechając się słodko:
— Trzeba być uprzejmym dla ubogich.
— Naturalnie na siedem procent od sta na miesiąc, a w dodatku z zastawem nieurodzonego jeszcze cielęcia, — odparł młody żołnierz z plemienia Dogra, jadący na urlop na południe. Wszyscy zaczęli się śmiać.
— Czy ten pociąg jedzie do Benares? — zapytał Lama.
— Zapewne. Dokąd mielibyśmy jechać? Wejdź, bo inaczej zostaniemy tutaj, — zawołał Kim.
— Patrzcie! — wołała dziewczyna z Amritzar. — On jeszcze nie umie wsiadać do w gonu. O, patrzcie!
— No, to trzeba mu przecie pomóc, — rzekł rolnik, wyciągając szeroką bronzową dłoń i wciągając Lamę do wnętrza. — No, teraz już dobrze, ojcze, co?