Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cjantów-krajowców oraz piskliwemi głosami kobiet zbierających swe koszyki, rodziny i małżonków.
— To pociąg — tylko pociąg. Czekaj... nie bój się, przecie nie zajedzie tutaj. — Zdumiony niezwykłą naiwnością Lamy (który wręczył mu worek pełen rupji), Kim zażądał biletu do Umballi. Zaspany urzędnik mrucząc rzucił mu bilet do najbliższej miejscowości o parę mil tylko odległej.
— Nie! — zawołał Kim ze złością, obejrzawszy bilet. — To może być dobre dla chłopów okolicznych, ale ja mieszkam w Lahorze. No, nie jesteś zręczny, „babu“! Dajże mi teraz bilet do Umballi.
„Babu“ spojrzał nań z niechęcią i podał właściwy bilet.
— A teraz drugi jeszcze do Amritzar, — zawołał Kim, który nie miał zamiaru wydawania pieniędzy na coś tak zbytecznego, jak opłata za jazdę do Umballi.
— Należy się tyle a tyle. Reszta wynosi tyle a tyle. Już ja się znam na podróżowaniu... Żaden „yogi“ nie potrzebował tak „cheli“ jak ty, — zawołał wesoło do poważnego Lamy. — Bezemnie byliby cię wyrzucili z pociągu w Mian-Mir. Chodź tędy!
Zwrócił mu pieniądze, zatrzymując sobie po jednej „anna“ od każdej rupji należnej za bilet do Umballi, jako swój zysk, — na sposób praktykowany w Azji od niepamiętnych czasów.
Lama zawahał się u otwartych drzwi wagonu trzeciej klasy.
— Czy nie byłoby lepiej pójść piechotą? — zapytał trwożliwie Kima.
Otyły rzemieślnik z plemienia Likh wychylił z wagonu swą brodatą twarz.
— Czy on się boi? Nie bój-że się. Pamiętam, że i ja kiedyś czułem strach przed pociągiem. Wejdź-że! Przecież to rząd zaprowadził.