Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mniej więcej o tej samej porze usłyszał Kim ciche kroki w opustoszałej stajni Mahbuba. Handlarz koni, rzecz dziwna, zostawił drzwi niezamknięte, a jego ludzie obchodzili właśnie szczęśliwy powrót do Indji, korzystając przytem w całej pełni z hojności Mahbuba. Zręczny młody gentleman z Delhi, uzbrojony w cały pęk kluczów, które „Kwiat Rozkoszy“ odczepiła od pasa nieprzytomnego Mahbuba, przeszukiwał każdą skrzynkę, każdy tłómok, każdą matę i wszystkie troki od siodeł, będące własnością Mahbuba, podobnie jak „Kwiat“ i bramin obszukiwali samego właściciela.
— Myślę, — rzekła pogardliwie „Kwiat“ w godzinę później, opierając się okrągłym łokciem o chrapiące cielsko, — że to już nie jest ta dawna afgańska świnia, ten handlarz koni, który nie myślał o niczem więcej, tylko kobietach i koniach. A ponadto, on mógł ten papier wysłać już przedtem — jeżeli wogóle miał przy sobie coś podobnego.
— Nie. Sprawa dotycząca pięciu królów, musi być ukryta gdzieś tu, przy jego czarnem sercu, — odparł uczony bramin. — Czy nie było tam niczego?
Człowiek z Delhi roześmiał się i poprawił swój turban na głowie. — Szukałem w jego pantoflach między podeszwami, podobnie jak „Kwiat Rozkoszy“ obszukała jego suknie. Widocznie to nie ten człowiek, o którego idzie. Przejrzałem prawie wszystko, co tylko mogłem.
— Oni też nie wskazali mi go, jako tego, którego szukają, — odparł uczony bramin w zamyśleniu. — Powiedziano mi tylko: „uważaj, czy nie jest on tym, który pokrzyżował nasze plany“.
— W tym północnym kraju jest tyle koniarzy co pcheł w starym kubraku. Jest tam Sikandar Khan, Nur Ali Beg i Farukh Shah — wszystko