Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naczelnicy Kafilów, którzy tam pracują, — dodała „Kwiat Rozkoszy“.
— Ci jeszcze nie przybyli, — odparł bramin.
— Na tych będziesz musiała później zastawić sieci.
— Tfy! — żachnęła się z obrzydzeniem, strącając ze swej piersi głowę Mahbuba. — Ciężko pracuję za te pieniądze. Farukh Shah to niedźwiedź, Ali Beg rabuś, a stary Sikandar Khan... och! Idźcie już! Kładę się spać. Ta świnia nie ruszy się już do rana.
Gdy Mahbub obudził się, „Kwiat Rozkoszy“ zacząła robić mu wyrzuty i ganić go surowo za opilstwo. Azjaci nie zdradzają się nigdy, gdy udało im się wywieść w pole swego wroga. — Jednak Mahbub Ali przepłukawszy sobie gardło, ściągnąwszy pas i wyszedłszy od niej chwiejnym krokiem — omal że się nie zdradził.
— Co to za łotrowska sztuczka, — rzekł do siebie. — Ale czy każda dziewczyna w Peszawur nie potrafiłaby dokazać tego samego! Lecz zrobione było to zręcznie. Teraz Bóg wie, ilu ich jeszcze czeka na mej drodze, którym kazano obszukiwać mnie... może nawet przy pomocy noża. A jeśli tak, to trzeba, aby chłopak spieszył natychmiast do Umballi — i to koleją — gdyż sprawa zaczyna być trochę nagląca. Ja tymczasem zostanę sobie tutaj, będę chodzić do „Kwiatu Rozkoszy“ i upijać się, jak przystało na kupca z Afganistanu.
W pobliżu swej stajni zatrzymał się. Ludzie jego leżeli pogrążeni w głębokim śnie, jednak Kim i lama zniknęli bez śladu.
— Hej! — zawołał, trącając nogą jednego ze śpiących. — Gdzie się podzieli ci, którzy zostali tu na noc, — lama i chłopiec? Czy nie skradli czego przypadkiem?