Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozłożyli się oni obozem na pustej przestrzeni, tuż obok toru kolejowego, a ponieważ byli to krajowcy, nie wyładowali więc naturalnie dwu wagonów, w których stały konie Mahbuba wśród gromady innych miejscowych koni, zakupionych przez towarzystwo tramwajowe w Bombaju.
Przodownik ludzi Mahbuba, przygarbiony Muzułmanin o wyglądzie suchotnika, krzyknął nagle na Kima, ale widząc pieczęć Mahbuba, uspokoił się.
— Hadżi z łaski swojej dał mi zajęcie — rzekł niedbale Kim — Jeśli nie wierzycie, zaczekajcie, aż póki nie przyjdzie sam zrana. Tymczasem dajcie mi miejsce przy ogniu.
Zaczęła się zwykła bezczelna gadanina, którą każdy krajowiec z niskiej kasty wszczyna przy każdej sposobności. Powoli uciszyło się, a Kim położył się poza małą grupą najemników Mahbuba, prawie pod kołami wagonu z końmi, okrywając się pożyczonym mu kocem. Niewielu białym chłopcom podobałby się nocleg na zimnej platformie, wśród nocnej wilgoci, wśród natłoczonych koni i brudnych Baltisów, ale Kim czuł się zupełnie szczęśliwy. Zmiana scenerji, rodzaju służby i otoczenia były jakimś świeżym powiewem dla jego małych nozdrzy, a myśl o białych, schludnych domkach w St. Xavier, okrytych cieniem „punkah“, oraz powtarzanie tabliczki mnożenia po angielsku, sprawiały mu prawdziwą rozkosz.
— Jestem już bardzo stary — myślał, drzemiąc — co miesiąc starzeję się o rok. Jakże byłem młody i głupi, gdy niosłem posyłkę Mahbuba do Umballi! Nawet wtedy, gdy byłem w pułku białych, byłem jeszcze bardzo młody i mały i nie miałem żadnego rozumu. Ale teraz z każdym dniem staję się mądrzejszy, a za trzy lata Pułkownik zabierze