Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie ze szkoły i pozwoli mi wędrować z Mahbubem i polować na rodowody różnych koni; a może będę działać na własną rękę?... A może odszukam Lamę i pójdę z nim?... Tak, toby było najlepsze. Chodzić znowu jak chela z moim Lamą, gdy wróci z Benaresu.
Myśli jego stawały się coraz senniejsze i pogmatwane. Zanurzał się już w piękny kraj snów, gdy do uszu jego doleciał ostry i przenikliwy szept, wyróżniający się z monotonnego gwaru na około ogniska. Szept ten wychodził z poza okutego żelazem wagonu, naładowanego końmi.
— Więc niema go tu?
— Gdzieżby miał być, jeśli nie na pijatyce w mieście. Kto szuka szczura w stawie z żabami? Chodźmy stąd. To człowiek nie dla nas.
— On nie powinien drugi raz przejść przez Wąwozy. Taki mamy rozkaz.
— Wynajmij jaką kobietę, aby go otruła. To kosztuje tylko kilka rupji i usuwa podejrzenia.
— Nie trzeba kobiet. To musi być zrobione napewno, a nie zapominaj o cenie na jego głowę.
— Tak, ale policja ma długie ręce, a my jesteśmy daleko od granicy. Gdybyśmy byli w Peshawur teraz!
— Tak, w Peshawur — szydził drugi głos. — Tam pełno jego krewnych, pełno zakamarków i kobiet, pod których spódnicą mógłby się dobrze ukryć. Tak równie dobrze jak Peshawur, mogłoby nam być pomocne i piekło!
— Jakiż masz plan zatem?
— O głupcze, mówiłem ci już sto razy. Czekać, dopóki nie przyjdzie i nie położy się, a wtedy jeden pewny strzał... Wagony dzielą nas od pogoni. Przebiegniemy tylko szyny i pójdziemy swoją drogą... Oni nie będą wiedzieć, z której