Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pieniędzy da się uciułać z końskich podków, i musi ci to wystarczyć na kilka dni. Z reszty jestem już zupełnie zadowolony i nie potrzebujemy już o tem gadać. Śpiesz się z nauką, a będziesz za jakie trzy lata, albo może i prędzej dobrym pomocnikiem, nawet i dla mnie.
— Czyż dotychczas byłem dla ciebie tak wielką przeszkodą? — zapytał z urwisowskim grymasem Kim.
— Nie odpowiadaj no za dużo — zburczał go Mahbub. — Teraz jesteś tylko moim koniuchem. Idź i połóż się spać między moimi ludźmi. Są oni przy koniach niedaleko krańca dworca kolejowego.
— Przepędzą mnie całkiem na południe, jeżeli przyjdę do nich bez twego upoważnienia.
Mahbub sięgnął do pasa, poślinił swój wielki palec i potarł nim kawałek chińskiego tuszu, poczem wycisnął nim swoją pieczęć na świstku miękkiego krajowego papieru. Odcisk ten znany był dobrze wszystkim od Balkh do Bombaju z powodu blizny, przecinającej go wpoprzek.
— Wystarczy, jeżeli pokażesz to przodownikowi moich ludzi. Ja zjawię się tam z rana.
— Jaką drogą przyjedziesz? — zapytał Kim.
— Gościńcem od miasta. Jedna tam tylko droga, a potem wrócimy do Creightona Sahiba. Obroniłem cię od chłosty.
— Allah! Co znaczą cięgi, jeżeli mam swobodną głowę na karku?
Kim usunął się ostrożnie w ciemności, obszedł dom, trzymając się murów i, zwróciwszy się w stronę przeciwną stacji kolejowej, uszedł parę kilometrów. Szedł zwolna, gdyż potrzebował czasu na obmyślenie odpowiedzi w razie, gdyby najemnicy Mahbuba zechcieli go wypytywać.