Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że Pathan mnie zdradził. Odchodziłem od zmysłów, bo mnie dopiero niedawno złapano i chciałem zabić tego podłego dobosza. Teraz Hadżi, widzę, że stało się dobrze i widzę teraz jasno moją drogę przed sobą, która prowadzi do dobrej służby. Będę chodził do „madrissah“ póki nie dorosnę.
— Dobrze powiedziane. W tej grze trzeba się wyuczyć szczególnie dobrze dystansów, cyfr i sposobu posługiwania się kompasem. Hen, w Górach, mieszka pewien człowiek, który ci to pokaże.
— Będę się uczył ich nauk pod jednym warunkiem, — że po zamknięciu „madrissah“, mój czas będzie bezwarunkowo do mnie należał. Zażądaj tego w mojem imieniu od Pułkownika.
— Dlaczego nie masz żądać tego od Pułkownika sam, w języku Sahibów?
— Pułkownik jest sługą Rządu. Wysyłają go raz tu, raz tam, a on musi uważać na swój własny awans. (Widzisz, czego ja się nie nauczyłem tam w Nucklao!) A przytem Pułkownika znam ledwie od trzech miesięcy. Niejakiego zaś Ali Mahbuba znam od sześciu lat. Tak! Będę chodził do „madrissah“. Będę się uczył w „madrissah“. W „madrissah“ chcę być Sahibem. Ale gdy „madrissah“ będzie zamknięta, to muszę być wolny i pójść między moich ludzi. Inaczej zginę.
— Kogóż ty nazywasz swoimi ludźmi, Przyjacielu całego Świata?
— Cały ten wielki i piękny kraj — rzekł Kim, zataczając ręką krąg naokoło małego bielonego pokoiku, który rozświetlała słabo przez gęste obłoki dymu oliwna lampka, stojąca w niszy. — A prócz tego chcę się zobaczyć z moim Lamą. I ponadto potrzebuję pieniędzy.
— Tego potrzebują wszyscy — odparł żałośnie Mahbub. — Dam ci osiem „anna“, bo nie wiele