Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sam Sahib pułkownik. Wprawdzie nie tak wyraźnie, ale dość jasno dla tego, kto ma mózg niezupełnie zwietrzały. Tak, mówił mi to w wagonie, gdyśmy jechali do Lucknow.
— Niech i tak będzie. W takim razie powiem ci więcej Przyjacielu całego Świata, choć, mówiąc to, oddaję w twoje ręce moją głowę.
— Straciłem tylko na tem — rzekł Kim, mlasnąwszy językiem — kiedy w Umballi porwałeś mnie na konia z rąk dobosza, który mnie bił.
— Mów trochę jaśniej. Cały świat może kłamać oprócz nas obu. Bo również twoje życie może być w niebezpieczeństwie, jeśli mi się spodoba podnieść choćby ten jeden palec.
— I o tem wiem także — rzekł Kim, poprawiając żarzący węgiel na kominku. — Łączą nas obydwu bardzo ścisłe więzy. Z pewnością twoja ręka silniejsza jest znacznie od mojej; bo ktoby tam zauważył brak chłopca, zbitego na śmierć, albo też wrzuconego gdzieś do przydrożnej studni? Ale również wielu ludzi tutaj i w Semli i w wąwozach za górami pytałoby się: „Cóż się to stało z Mahbubem Ali...“ gdyby go znaleziono nieżywego wpośród jego koni. Sahib pułkownik zrobiłby z pewnością dochodzenia. Ale też i on... — mówił marszcząc czoło od natężonego myślenia, — ...on także nie prowadziłby śledztwa zbyt długo, bo ludzie zaczęliby się pytać: „Cóż to Sahiba pułkownika obchodzi tak bardzo ten handlarz?... Ale ja — gdybym ja został przy życiu...
— A zginąłbyś niechybnie...
— ...Możliwe, ale ja mówię, gdybym został przy życiu... to tylko ja jeden wiedziałbym, że był taki, co przyszedł w nocy, może nawet jako zwykły złodziej, do szopy Ali Mahbuba w seraju i zabił go tam, obszukawszy dokładnie troki przy jego