Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czął swoją opowieść. Gdy zaczął mówić o przebraniu i rozmowie swojej z dziewczyną z bazaru wyraz powagi zniknął z twarzy Mahbuba. Zaczą się śmiać na głos i uderzał się dłonią po biodrach.
— „Shabash! Shabash!“ O, to było doskonałe, mój ty smarkaczu. Ciekaw jestem, co powie na to „Lekarz turkusów“. A teraz powoli opowiedz mi, co się działo dalej, krok za krokiem, nic nie opuszczając.
Wtedy Kim opowiedział mu szczegółowo swoje przygody, przerywając opowiadanie kaszlem, gdy wonny tytoń podrażniał mu chwilami płuca.
— Posłuchaj, — rzekł Mahbub, — odwróciłem szpicrutę Pułkownika od twego grzbietu i oddałem ci przez to niemałą przysługę.
— Prawda! — rzekł Kim, puszczając dym z całą powagą. — Wszystko to jest prawda.
— Ale to nie znaczy, żeby ta ucieczka miała być czemś dobrem.
— To były moje wakacje. Hadżi! Przez kilka tygodni trzymano mnie w niewoli. Dlaczego nie miałem umknąć, jeżeli szkoła została zamknięta? Pamiętaj, że żyjąc wśród przyjaciół, lub zarabiając na chleb, jak naprzykład u Sikha, zaoszczędziłem Pułkownikowi znacznych wydatków.
Wargi Mahbuba drgnęły pod przystrzyżonym po muzułmańsku wąsem.
— Cóż znaczy kilka rupji — rzekł niedbale, wyciągając otwartą dłoń, — dla Sahiba pułkownika? On je wydaje dla swoich celów, a nie z miłości dla ciebie.
— O tem — rzekł Kim opieszale — wiem już oddawna.
— Kto ci mówił?