Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siodłach i podeszwy jego pantofli. Czy tę wiadomość należałoby zanieść Pułkownikowi, a może powiedziałby mi na to (nie zapomniałem, jak posłał mnie po pudełko do cygar, którego nie zostawił) — „A cóż mnie obchodzi Ali Mahbub?“...
Odpowiedzią na to był tęgi obłok dymu z ust Mahbuba, poczem nastąpiła długa przerwa. Potem Ali Mahbub ozwał się pełen podziwu: — Więc mając te rzeczy w głowie, masz pozostawać dalej między małemi dzieciakami Sahibów i słuchać potulnie lekcji swoich nauczycieli?
— To jest rozkaz — odrzekł obłudnie Kim. — A któż ja jestem, żeby się sprzeciwiać rozkazom?
— Najdoskonalszym synem Eblisa (piekła) — zaopinjował Ali Mahbub. — Ale co to za historja o złodzieju i szukaniu?
— To jest to, co widziałem — rzekł Kim — tej nocy, gdyśmy z Lamą leżeli obok twego łóżka przy Kaszmirskim seraju. Twoje drzwi były niezamknięte, co nie jest, zdaje się, u ciebie w zwyczaju, Mahbubie. Ten człowiek przyszedł, jak ktoś pewny, że nie wrócisz prędko do siebie. Przytknąłem oko do dziury w desce i zobaczyłam, że człowiek ten szukał czegoś, jakiejś małej rzeczy, która była starannie ukryta. Bo inaczej pocóżby wbijał kawałek żelaza między podeszwy twoich pantofli?
— Ha — zawołał mile się uśmiechając Mahbub. — A patrząc na to, cóżeś sobie pomyślał, Krynico Prawdy?
— Nic. Położyłem rękę na moim amulecie, który wisi zawsze na mojej skórze i, przypomniawszy sobie rodowód białego ogiera, który znalazłem w nadgryzionym kawałku muzułmańskiego chleba, ruszyłem natychmiast do Umballi, przeczuwając, że włożono na mnie ciężki obowiązek W tej to