Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak długiej przerwie. W całych Indjach nie było tej nocy stworzenia równie wesołego, jak Kim. W Umballi wysiadł z pociągu i skierował się na wschód, drepcąc bosemi piętami po ścierniskach pól, należących do wioski, gdzie mieszkał stary wojak.
W tym samym czasie pułkownik Creighton, znajdujący się w Simli, otrzymał telegraficzne zawiadomienie, że młody O‘Hara zniknął bez śladu. Ali Mahbub sprzedawał tam właśnie konie, jemu to zwierzył się Pułkownik ze swego kłopotu, objeżdżając wokoło Annandalski tor wyścigowy.
— O, to nic nie szkodzi — rzekł handlarz koni. — Ludzie podobni są do koni. Od czasu do czasu potrzebują soli, a jeśli tej soli nie znajdują w pożywieniu, będą ją zlizywać z ziemi. Poszedł znów na włóczęgę na pewien czas. Widocznie dokuczyła mu madrissah. Wiedziałem z góry, że się tak stanie. Kiedyindziej ja sam zabiorę go ze sobą na włóczęgę. Nie trwóż się tem, Sahibie Creighton. Jest to to samo, — jakgdyby ponny do gry w „polo“ zerwał się z nudy i pobiegł uczyć się gry tej sam za siebie.
— Więc sądzisz, że on nie przepadł?
— Tylko febra mogłaby go zabić. O nic innego się nie obawiam... Małpa przecież nie spadnie z drzewa.
— Nazajutrz ogier Mahbuba cwałował obok konia Pułkownika na tym samym torze.
— Stało się to, co przypuszczałem — mówił handlarz. — Przejeżdżał przez Umballę i napisał stamtąd list do mnie, dowiedziawszy się na targu, że jestem tutaj.
— Czytaj mi go — rzekł Pułkownik z westchnieniem ulgi, było to wprawdzie niedorzeczne, że człowiek na jego stanowisku zajmował się małym,