Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to? Sama Huneefa we własnej osobie nie dałaby ci lepszego barwidła.
— Ufaj bogom, siostro — rzekł z całą powagą Kim, dotykając się swej twarzy wszędzie, w miarę, jak wysychały na niej plamy barwnika. — A zresztą, czyż zdarzyło ci się kiedy przedtem, żebyś pomagała Sahibowi w malowaniu siebie w ten sposób?
— Istotnie nigdy. Ale figiel to nie pieniądze.
— To znacznie coś więcej.
— Dzieciaku, ty jesteś bezwątpienia najbezwstydniejszym synem Szejtana, jakiego kiedykolwiek znałam! Zabierać czas biednej dziewczynie swojem głupstwem, a potem powiedzieć jej za całą nagrodę: „Czy figiel nie wystarczy ci za zapłatę?“ — Daleko ty zajdziesz na tym świecie. — Oddała mu z ironją ukłon bajadery.
— Mniejsza o to. Śpiesz się i strzyż mi jeszcze głowę. — Kim przestępował z nogi na nogę, a oczy błyszczały mu radością na myśl o dniach swobody, jakie go teraz czekały. Dał dziewczynie cztery anna i zbiegł po schodach w przebraniu chłopca hinduskiego z niskiej kasty. Było pod każdym względem bez zarzutu.
Pierwszy postój urządził sobie zaraz w garkuchni, gdzie, nie żałując pieniędzy, objadł się do syta.
Na dworcu dostrzegł De Castro w dużym plecionym kapeluszu, gdy wchodził do przedziału drugiej klasy. Kim wszedł do trzeciej i zlał się z nią odrazu duszą i życiem. Objaśnił towarzyszów podroży, że jest pomocnikiem kuglarza, który zostawił go tutaj, gdy zachorował na febrę i że chce dogonić swego mistrza w Umballi. W miarę, jak w wagonie zmieniali się podróżni, Kim zmieniał też swą opowieść lub okraszał ją wymysłami bujnej fantazji, w czem największą dla niego podnietą była możność używania ludowej gwary po