Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siedzącą pod jednym z murowanych filarów bramy budynku, okolonego białym długim murem.
— Stój! — krzyknął na wóźnicę. — Zatrzymaj się tutaj. Nie pojadę jeszcze do szkoły.
— Ale kto mi zapłaci za to jeżdżenie i zatrzymywanie się? — zapytał zuchwale woźnica. — Czy ten chłopak oszalał? Przedtem zachciało mu się dziewczyny, a teraz znowu jakiegoś kapłana!
Kim biegł już ulicą i otrzepywał zakurzone trzewiki.
— Czekam tu już półtora dnia — zaczął znużonym głosem Lama. — Mam ze sobą ucznia. Mój przyjaciel ze świątyni Tirthanker dał mi go, jako przewodnika w podróży. Skoro dostałem od ciebie list, wyjechałem pociągiem z Benaresu. Nie jestem głodny. Nie potrzebuje niczego.
— Ale czemu nie zostałeś u kobiety z Kulu, o Świętobliwy? Jaką drogą dostałeś się do Benaresu? Ciężko mi było na sercu od czasu, gdyśmy się rozłączyli.
— Kobieta uprzykrzyła mi się swoim ustawicznem gadulstwem i domaganiem się czarów dla dzieci. Opuściłem jej dom, poleciwszy jej zjednywać sobie zasługi przez rozdawanie jałmużny. Bądź co bądź jest to kobieta szczodra; przyrzekłem jej, że powrócę do niej, jeżeli zajdzie tego potrzeba. Następnie, spostrzegłszy, iż jestem sam na tym wielkim przerażającym świecie, wsiadłem na pociąg do Benaresu, gdzie mam znajomego w świątyni Tirthanker, który podobnie, jak ja, szuka swej Rzeki.
— Ach! Twoja Rzeka — rzekł Kim — zapomniałem o twojej Rzece.
— Tak prędko, chelo? Ja o niej nie zapomniałem; ale rozstawszy się z tobą sądziłem, iż lepiej będzie udać się do świątyni po radę, bo Indje są