Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się z woźnicą, jeździł przez kilka godzin po mieście, zachwycając się niem i ciesząc. Niema miasta z wyjątkiem Bombaju, królowej wszystkich miast, równie pięknego — w swoim przepychu, jak Lucknow, czy to widziane z mostu na rzece, czy ze szczytu, góry Imambara, u stóp której leżą złociste kopuły Chutter Munzil i drzewa, między któremi kryje się całe miasto. Królowie zdobili je fantastycznemi budowlami, obsypywali łaskami, napełniali dostojnikami i zalewali krwią. Lucknow jest środowiskiem lenistwa, intryg i zbytku i rywalizuje z Delhi na punkcie czystości indyjskiego narzecza.
— Piękne to miasto, śliczne miasto — woźnica jako Lucknowianin ujęty komplementem, opowiadał Kimowi o niem zdumiewające rzeczy.
— A teraz pojedziemy do szkoły — rzekł wreszcie Kim.
Wielka stara szkoła St. Xavier in Partibus, złożona z niskich białych budynków, zajmowała wielką przestrzeń nad rzeką Gumti, w pewnem oddaleniu od miasta.
— Jakiego rodzaju ludzie uczą się w tej szkole? — zapytał Kim.
— Młodzi Sahibowie, same djabły; ale prawdę powiedziawszy, chociaż wożę ich tędy i z powrotem do stacji, nie widziałem żadnego, któryby miał większe dane na doskonałego djabła, niż ty, młody Sahibie, na którego teraz patrzę.
Ponieważ nigdy dotąd nie pouczano go, żeby towarzystwo dam z półświatka, miało być czemś nieodpowiedniem dla niego, większą część dnia spędził Kim u jednej czy dwu takich frywolnych dziewcząt, z któremi przy rozstaniu wymienił mnóstwo komplementów. Miał właśnie odpowiedzieć na bezczelną uwagę woźnicy, gdy nagle oczy jego w zapadającym zmroku dostrzegły jakąś postać,