Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po Kima i rozwijał dalej temat wszczętej rozmowy.
— Wszyscy zatem uwiązani jesteśmy do jednej liny — zakończył swe rozmyślania Kim, — Pułkownik, Mahbub Ali i ja, gdy zostanę urzędnikiem. Chce mnie użyć do tych samych celów, do których mnie używał Mahbub Ali, jak sądzę, i owszem, jeśli mi to pozwoli wrócić do swobodnego wędrownego życia, to dobrze. Ta odzież nie staje się lżejszą przez noszenie.
Na zatłoczonej stacji Lucknow nie widać było Lamy. Kim ukrywał swe niezadowolenie, podczas gdy Pułkownik wsadził go wraz z rzeczami do ticcgarri (dorożki) i odprawił go do St. Xavier.
— Nie żegnam się z tobą, bo wkrótce się spotkamy — zawołał. — Spotkamy się i to nieraz, jeśli się okaże, że masz głowę na karku. Ale niewiadomo jeszcze, co z ciebie będzie. Nie wypróbowano cię jeszcze.
— Ani nawet wtedy... — tu Kim ośmielił się użyć poufałego „ty“ — gdy ci przyniosłem rodowód białego ogiera?
— O niektórych rzeczach lepiej jest nie pamiętać, braciszku — rzekł Pułkownik, przeszywając spojrzeniem odjeżdżającego Kima.
Ten epizod odebrał mu fantazję na kilka minut. Potem zaczął wciągać z lubością w swe płuca nowe powietrze.
— Bogate to miasto — rzekł. — Bogatsze od Lahory. Jakie tu muszą być wspaniałe sklepy. Dorożkarzu, obwieź mnie trochę po mieście!
— Mam rozkaz odwieźć cię do szkoły. — Woźnica użył zaimka „ty“, który jest obrazą, jeśli się go stosuje do białych. Kim wytknął mu to uchybienie, nawymyślawszy mu płynną gwarą miejscową, poczem wylazł na kozioł i porozumiawszy