Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z tego, o czem ci ludzie tam rozmawiają po wioskach?“.
— Czy ja mogę na to teraz odpowiedzieć? Jestem tylko młodym chłopcem. Proszę zaczekać aż dorosnę. Następnie widząc, że pułkownik marszczy brwi, dodał:
— Ale zdaje mi się, że w krótkim czasie zarobiłbym sto rupji.
— W jaki sposób?
Kim potrząsł rezolutnie głową. — Gdybym powiedział, jak zrobię, kto inny mógłby mnie podsłuchać i uprzedzić. Nie dobrze jest sprzedawać swoją wiedzę — za nic.
— Powiedz więc teraz, rzekł Pułkownik, podając mu rupję. Kim sięgnął po nią i cofnął rękę w połowie drogi.
— Nie, nie, Sahibie. Znam dobrze wartość zapłaty, ale nie wiem, dlaczego mi zadają takie pytanie?
— Więc weź to w podarunku — rzekł Creighton, rzucając mu pieniądz. — Masz wielkie zdolności. Nie pozwól im stępieć w St. Xavier. Są tam między chłopcami i tacy, którzy gardzą czarnymi.
— Bo matki ich były przekupkami — odparł Kim. Znał dobrze nienawiść, jaką żywią metysi względem swoich krewniaków.
— To prawda; ale ty jesteś Sahibem i synem Sahiba. Dlatego nigdy nie daj się nakłonić do gardzenia czarnymi. Znałem chłopców, świeżo przyjętych do służby rządowej, którzy udawali, że nie znają mowy i obyczajów czarnych ludzi. Wskutek ich głupoty odebrano im pensje. Niema większego grzechu nad głupotę. Pamiętaj o tem.
Kilkakrotnie w czasie długiej dwudziestoczterogodzinnej jazdy na południe, posyłał Pułkownik