Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zapłać mi podwójnie, kiedy przyjdą pieniądze! — wykrzyknął pisarz przez ramię do Kima.
— Cóżeś ty paplał z tym negrem? — zapytał go dobosz, gdy Kim powrócił na werandę. — Patrzyłem stąd na ciebie.
— Rozmawiałem z nim tylko chwilę.
— Mówisz tym samym językiem, co negrzy?
— Nie! Gdzież tam, bardzo słabo nim mówię. Co będziemy teraz robić?
— Za pół minuty trąby zagrają na obiad. — Mój Boże! Chętnie byłbym poszedł do linji z pułkiem. To straszne, że nic się tu nie robi, tylko wciąż się uczy. Czy ty tego nie lubisz także?
— O, tak!
— Jabym uciekł, gdybym wiedział dokąd, ale, jak mówią, wszędzie jesteś więźniem w tych przeklętych Indjach. Nie możesz zdezerterować, żeby cię zaraz napowrót nie odstawili. Chory jestem od tego.
— Czyś ty był w Be... w Anglji?
— Jakto? Ja dopiero w czasie ostatniego poboru przyjechałem z matką! Spodziewam się, że byłem w Anglji. Co za głupi łapserdak z ciebie! Musiałeś się chyba urodzić w zlewie, co?
— O tak. Opowiedz mi coś o Anglji. Mój ojciec pochodził stamtąd.
Kim, chociaż nie okazywał tego, nie wierzył ani słowa w to, co dobosz opowiadał o przedmieściach Liverpoolu, które dla niego były całą Anglją. Tak zwlókł się im zwolna czas aż do obiadu, bardzo lichego, który podano w jednym kącie baraku chłopcom wraz z kilkunastu inwalidami. Pomimo listu do Ali Mahbuba, Kim czuł się bardzo przygnębiony. Do obojętności ze strony krajowców był przyzwyczajony, ale dręczyło go zupełne osamotnienie pomiędzy białymi. Cieszył