Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ech! On tylko mówi, że jeżeli mnie zabierzecie, to przeszkodzi mu to w jego interesach, to jest w jego ważnych pry... prywatnych sprawach.
Ta ostatnie wyrazy były tylko zaczerpnięte z rozmowy Kima z eurazjańskim pisarzem w departamencie kanalizacji, ale wywołały tylko u księży uśmiech, który rozgoryczył Kima.
— Gdybyście wiedzieli jakie to sprawy, nie śpieszylibyście się tak ze stawianiem im przeszkód.
— Cóż to jest zatem? — zapytał ojciec Wiktor, przyglądając się fizjognomji Lamy nie bez pewnej sympatji.
— Jest tu w tych okolicach Rzeka, którą on chciałby bardzo odnaleźć. Wytrysła ona z powodu Strzały, która... (Tu Kim tupnął zniecierpliwiony nogą, gdyż trudno mu przychodziło tłumaczyć, co myślał, na koszlawą angielszczyznę) — E! ona została zrobiona przez naszego pana: Boga Buddę, którego znacie, i jeżeli wykąpiecie się w niej, to będziecie obmyci ze wszystkich waszych grzechów i staniecie się tak biali, jak bawełna. (Kim był niedawno na pewnem kazaniu wygłoszonem przez misjonarza). Więc ja jestem jego uczniem i my musimy odnaleźć tę Rzekę. To bardzo jest ważne dla nas.
— Powtórz to raz jeszcze — rzekł Bennett.
Kim powtórzył, upiększając opowiadanie różnemi dodatkami.
— Ależ to bluźnierstwo — zawołał członek anglikańskiego Kościoła.
— Ts! Ts! — wtrącił się ojciec Wiktor, którego to opowiadanie usposobiło sympatycznie dla obu. — Dałbym wiele za to, żebym mógł mówić ich narzeczem. — Rzeka, która zmywa grzechy!... A jak dawno już jej szukacie?