Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, takie jest wasze zdanie, jako sekretarza pułkowej Loży — odrzekł ojciec Wiktor. — Ale temu starcowi możemy powiedzieć otwarcie, co zamierzamy zrobić z chłopcem. Nie wygląda on na łajdaka.
— Wiem z doświadczenia, że nie podobna przeniknąć umysłowości człowieka Wschodu. No, Kimball, chcę, żebyś powtórzył temu człowiekowi, to, co ja powiem — ale dosłownie.
Kim złączył kilka zdań Bennetta i zaczął temi słowy:
— O, Świętobliwy! Ten chudy głupiec, który wygląda jak wielbłąd, mówi, że ja jestem synem Sahiba.
— Jakże to być może?
— O, to prawda. Wiedziałem o tem od urodzenia, ale on mógł dowiedzieć się o tem dopiero po przeczytaniu amuletu, który nosiłem na szyi i z papierów, jakie tam były. On myśli, że ten, kto raz jest Sahibem, jest zawsze Sahibem i obaj chcą albo przyjąć mnie do pułku, albo posłać do „madrissah“ (szkoły). Zdarzało mi się to już i dawniej, ale zawsze tego unikałem. Ten tłusty głupiec chce jedno, a ten podobny do wielbłąda — drugie. Ale niema się co sprzeczać. Zostanę tu może jedną noc, albo i następną. Zdarzało mi się tak już i dawniej. Potem ucieknę i wrócę do ciebie.
— Ale powiedz im, że ty jesteś mój „chela“. Opowiedz im, jak przyszedłeś do mnie gdy byłem słaby i niepewny. Powiedz, czego my obaj szukamy, a puszczą cię z pewnością natychmiast.
— Mówiłem im już o tem. Śmieli się i zagrozili policją.
— O czem wy mówicie? — zapytał Mr. Bennett.