Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wypuszczona ołowianka chlupnęła kędyś daleko w morzu; szoner dążąc jej śladem, ruszył zwolna i pochwiejnie naprzód.
— Sondowanie to jednak wielka sztuka — mówił Dan — gdy głębinowa ołowianka ma być przez cały tydzień jedynem okiem żeglarza. No, na ile obliczasz głębię, tato?
Twarz Diska rozpogodziła się. Całą swą zdolność i całą ambicję opierał na długości kursu, który go cichcem oddalił od reszty flotyli — a stary rybak zażywał rozgłosu jako mistrz nielada, znający na wylot, choćby z zamkniętemi oczyma, wszystkie Rewy.
— Będzie z jakie sześćdziesiąt... o ile potrafię jakotako sądzić — odpowiedział, rzuciwszy okiem na maciopeńki kompas w oknie jaty sterniczej.
— Sześćdziesiąt — zawołał przeciągle Tom Platt, wciągając wielkie zwoje namokłej liny.
Szoner szarpnął się i ruszył w dalszą drogę.
— Rzucaj! — przemówił Disko po upływie kwadransa.
— Na ile oceniasz głębokość? — szepnął Dan i spojrzał dumnie na Harveya. Atoli Harveya nazbyt wielką dumą przejmowały własne czynności, by słowa te mogły uczynić na nim wrażenie.
— Pięćdziesiąt! — ozwał się ojciec. — Wydaje mi się, że jesteśmy akurat poza wrębem Zielonej Rewy, na starej głębi 50 — 60.
— Pięćdziesiąt! — huknął Tom Platt, ledwo widzialny we mgle. — Dostaliśmy się w pyszne miejsce... jest tu ich tyle, co tych muszel koło Fort Macon.