Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nakładaj przynętę, Harve — rzekł Dan, skoczywszy po linę na szpuli.
Szoner napozór wałęsał się bezplanowo na oślep wśród doki. Fokżagiel łomotał zawzięcie. Starszyzna wyczekująco przyglądała się chłopcom, którzy przystąpili do połowu.
— Heja! — linki Dana zachrobotały na pokarbowanej i połupanej klamburcie. — Skądże, u pierona, tata tak dobrze wiedział? Chodźno tu, Harve, z pomocą. To jakaś wielka sztuka. I to jeszcze nadziana na hak!
Jęli ciągnąć razem i wywlekli krągło-okiego, dwudziestofuntowego dorsza, któremu przynęta uwięzła aż w brzuchu.
— Ależ on cały jest pokryty małemi krabami — krzyknął Harvey, przewracając go nawznak.
— Dalibóg, one tu już zawszawione! — ozwał się Długi Dżek. — Disko, ty widocznie masz pod kilem drugą parę oczu.
Z pluskiem spadła kotwica i wszyscy pozapuszczali wędy w morze, zająwszy wyznaczone sobie miejsca przy parapecie.
— Czy to dobre do jedzenia? — sapnął Harvey, wyciągnąwszy również dorsza, oczepionego krabami.
— A pewnie! Gdy są „zawszawione“, to znak, że szły tysięczną gromadą, a gdy biorą przynętę, jak teraz, to muszą być głodne. Przynęta może być byle jaka... będą-ci one kąsały i sam hak.