Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nieźle, nieźle... jak na pasażera — rzekł Dan. — Tato przyznał, że może tęgo zetniesz się z morzem, zanim pozwolisz się utopić. Jak na ojca, to duża pochwała. Nauczę cię więcej na najbliższej naszej warudze.
— Łoju! — ozwał się Disko chrapliwie, wytrzeszczając oczy skroś mgły, wijącej się kłębami nad zagłówkiem statku. Na dziesięć stóp poza sterczącym bukszpirem nie było widać nic zgoła. Po bokach okrętu przewalały się niezliczone szeregi uroczystych, bladych fal, poszeptujących z sobą i mlaszczących.
— A teraz nauczę cię czegoś, na czem Długi Dżek się nie rozumie — huknął Tom Platt, wydobywając ze skrzyni na rufie nadszarganą już ołowiankę głębinową, przewierconą na jednym z końców; dziurę tę wysmarował łojem baranim, którego pełna stała czarka, i ruszył naprzód.
— Nauczę cię, jak się w lot puszcza błękitnego gołąbka. Szu — u — u!
Disko wykonał sterem jakiś zwrot, który zatrzymał okręt w miejscu, a jednocześnie Manuel z pomocą Harveya (z czego chłopak wielce był dumny) opuścił kliwer, który upadł, jak flejtuch, na rejkę. Ołowianka, obracana wkółko, ruchem wirującym, przez Tomka Platta, buczała i grała jak organy.
— Wal naprzód, człecze — ozwał się Długi Dżek niecierpliwie. — Nie ciągniemy przecie we mgle na dwadzieścia pięć stóp od Wyspy Ognistej. Przecie to znowu nie tak wielka sztuka.
— Nie bądź-że zazdrosny, Galwayu!