Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdy będziesz już panem własnego batu — mówił Tom Platt, spoglądając surowo — bedziesz mógł chodzić, jak ci się podoba... ale teraz masz wszystkie rozkazy wykonywać biegiem. No, jeszcze raz... dla pewności!...
Całe to ćwiczenie ogarniało płomieniem duszę Harveya, a ostatni cios dolał oliwy do ognia. Wszak był on młodzieńcem zgoła do rzeczy, synem człowieka nadzwyczaj mądrego i nader wrażliwej kobiety, i miał usposobienie bystre a rezolutne, które wskutek ciągłego psucia przez otoczenie przemieniło się niemal w uporczywą zawziętość. Spojrzał na resztę ludzi i zobaczył, że nawet Dan się nie uśmiecha. Widocznie wszystko to, acz tak dotkliwe, wchodziło w zakres zajęć codziennych. Wobec tego — z westchnieniem i cierpkim uśmiechem — przełknąć musiał tę pigułkę. Ta sama bystrość, która dawała mu taką przewagę nad matką, przekonywała go aż nadto, że na całym statku nikt, oprócz jednego chyba Penna, nie zniósłby najmniejszego głupstwa. Można wiele się nauczyć z samego tylko tonu mowy. Długi Dżek wywołał jeszcze przeszło półtuzina nazw najrozmaitszych lin, a Harvey skakał po pokładzie, jak węgorz podczas przypływu, wciąż spoglądając z pod oka na Tomka Platta.
— Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! — uznał Manuel. — Po wieczerzy pokażę ci mały szoner, zrobiony przezemnie... ze wszystkiemi linami. Taka nauka pójdzie nam gładko.