Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czas połowu... to mu da knagę. Byłoby to ciosem śmiertelnym dla Penna.
— Co to „knaga“? — zapytał Harvey, napół domyślając się, że jest to zapewne jakiś rodzaj tortur marynarskich, o jakich czytał w dawnych powieściach.
— Wielgi kamień, co ma zastąpić kotwicę. Taką knagę, dyndającą na przodzie łodzi, to-ci widać już zdala, a cała rybacka gromada zaraz wie, co to znaczy. Ej, ośmieszyłoby go to okropnie! A tego Penn nie potrafiłby znieść... To zupełnie, jak gdyby kto psu przywiązał warząchew do ogona... Taki już on zawsze wrażliwy! Hola, Penn! Znowuś ugrzązł? Nie próbuj już więcej swych zdolności. Podjedźno nieco dalej i trzymaj linę prostopadle.
— Nie mogę jej ruszyć — odpowiedział zasapany nieborak. — Nie mogę jej ruszyć, choć doprawdy robię wszystko, co w mej mocy.
— Cóż to za wronie gniazdo na przodku? — zapytał Dan, wskazując na gmatwaninę zapasowych wioseł i wszelakich lin, powikłanych bezładnie niewprawną ręką.
— O! tak! — odpowiedział Penn z dumą. — To hiszpańska winda. Pan Salters pokazał mi, jak to się robi; ale i tak nie mogę jej ruszyć.
Dan pochylił się nad klamburtą, ażeby skryć uśmiech, szarpnął kilkakrotnie za linę i — o dziwo! — kotwica puściła odrazu.
— Ciąg wgórę, Penn! — zawołał, śmiejąc się, — bo inaczej znów się zahaczy.