Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pożegnali się z nim — on jeszcze dziękował im z rozrzewnieniem i wielkiemi, smętno-niebieskiemi oczyma wpatrywał się w pazury małej kotewki, obwieszone zielskiem morskiem, zwanem kidzeną.
— Wiesz co, Harveyu, — mówił Dan, gdy już odpłynęli na odległość głosu, — czasem przychodzi mi na myśl, że Penn nie wszystkie klepki ma w porządku. Nie jest-ci on wcale niebezpieczny, ale w głowie mu ta czegosik braknie. Czy tego nie widzisz sam?
— Czy to naprawdę twoje spostrzeżenie, czy jest to tylko jeden z sądów twego ojca? — zapytał Harvey, pochylając się nad wiosłami. Czuł, że potrafi już niemi władać z większą łatwością.
— Tym razem tato się nie pomylił. Penn jest z pewnością pomylony. Nie, żeby tak akuratnie powiedzieć, to on jeszcze nie jest zupełnie waryjat, ale ino nieszkodliwy głuptak. Wzięło to się stąd... wiosłuj teraz akuratnie, Harveyu... a opowiem ci to, bo trzeba, żebyś wiedział wszyćko należycie. Przódziej był on morawskim kaznodzieją[1]. Na imię mu było Jakób Boller (tak mi opowiadał tato)... a mieszkał z żoną i czworgiem bachorów kędyś w Pennsylwanji. Otóż pewnego razu Penn wziął całą swoją fameliją na jakiś tam jeich wiec morawiański pewnikiem wiec wojenny i zatrzymali się na jedną nockę w Johnstown. Słyszałeś kiedy o mieście Johnstown?

Harvey zamyślił się.

  1. Nazwa Morawian oznacza tu wyznawców husytyzmu, osiadłych w Saksonji i tworzących tam odrębną sektę. (Obj. tłum.)