Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy domawiał tych słów, na pokładzie We’re Here rozległ się strzał pistoletowy, a po linie fokmasztu wzbiegł wgórę koszyk od ziemniaków.
— Co to mówiłem przed chwilą? To jest hasło, zwołujące całą załogę. Tata coś tam już obmyślił, inaczej nigdyby o tej porze nie przerywał rybołówstwa. Zwijaj linę, Harveyu, jedziewa zpowrotem!
Ustawili się pod wiatr ku okrętowi, gotowi powierzyć łódkę gładzie spokojnego morza, gdy naraz żałosne nawoływania, rozlegające się o pół mili od nich, skierowały ich w stronę Penna, który uganiał bezustanku dokoła jakiegoś stałego punktu, zupełnie podobnego do olbrzymiej pluskwy wodnej. Mały człeczyna to cofał się, to powracał znów z niezwykłą zawziętością na dawne miejsce, ale pod koniec każdego z tych manewrów czółno zakręcało wkółko i chybotało się bezradnie na linie.
— Musimy mu pomóc, inaczej on utknie tam nadobre — rzekł Dan.
— A cóż to się stało? — zapytał Harvey. Był to jakiś świat nowy, dotąd mu nieznany, w którym on już nie dyktował praw ludziom starszym od siebie, ale musiał z pokorą pytać o wszystko. A morze było przerażająco ogromne i obojętne.
— Kotwica się zaplątała. Penn cięgiem gubi kotwice. Już ich dwie stracił w czasie obecnej wyprawy... i do tego na piaszczystem dnie... a tata mu zapowiedział, że jeżeli straci jeszcze jedną... ma się rozumieć, pod-