Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na całe gardło i cofnął się z przerażeniem, ale Dan tylko się roześmiał.
— To kaszelot — wyjaśnił, — żebrze o łby rybie. Te bestje tak się wspinają wgórę, gdy są głodne. Ale cuchnie od niego jak zgrobu... co?
Okropny zaduch gnijącej ryby napełniał powietrze, wraz ze słupem białego oparu, a woda bulgotała i chłepciła jakimś rozmazanym głosem.
— Więc nigdy wpierw nie widziałeś kaszelota? Myśmy ich tu widywali całe setki, zanim się do nas dostałeś... Ale wiesz co? Dobrze, że mamy znowu chłopaka! Otto był za stary, a dotego Holender. Nieraześmy porządnie poprztykali się z sobą... a ustrzegłby się tego, gdyby miał w gębie jakiś ludzki język. Co? jesteś śpiący?
— Tak! spać mi się chce piekielnie! — odrzekł Harvey, kiwając się ciałem wprzód.
— Na warudze spać nie wolno. Wstań i przypatrz się, czy się świeci światło na kotwicy. Teraz twoja waruga, Harve.
— Phi! cóż złego może się nam przytrafić? Jasno jak w dzień! Ch—rrr!
— Różnie się zdarzyć może, powiada tata. Zaśniesz sobie mile przy pięknej pogodzie i, zanim się spostrzeżesz, już cię może pięknie wpół przejechać linjowiec, a siedemnastu oficerów (wszystko wielkie pany z grosiwem w kieszeni) gotowi będą poręczyć słowem, że twoje światło zagasło i że była gęsta mgła! Wiesz,