Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Harve, polubiłem cię bardzo, ale jeżeli jeszcze raz mi się kiwniesz, to zdzielę cię pletnią.
Księżyc, który widuje przeróżne dziwa na Rewach spoglądał zgóry na szczupłego młodzieniaszka w sportowych pluderkach i czerwonym kubraku, włóczącego się chwiejnym krokiem po rozklekotanych pokładach siedemdziesięciotonowego szonera, gdy poza plecami tegoż młodzieniaszka postępował, niby oprawca, drugi chłopak, poziewujący i kiwający się w przerwach pomiędzy wymierzanemi przez siebie ciosami.
Uwiązane koło sterowe pojękiwało i postukiwało zlekka, żagiel koronny zcicha łopotał pod zmiennem tchnieniem wiatru, winda skrzypiała posępnie... a żałosny pochód po pokładzie ciągnął się bez końca. Harvey prosił, wyrzekał, groził, skowytał, a wkońcu i popłakiwał otwarcie, ale nieubłagany Dan, choć mu język skołczał do reszty, wygłaszał bez przerwy kazanie o zalecie czujności i chlastał przed siebie harapem, chłoszcząc równie często czółna, jak i Harveya — jeżeli udało mu się go trafić. Wkońcu zegar w kajucie wybił dziesiątą — a za dziesiątem uderzeniem Penn wygramolił się na pokład. Znalazł obu chłopców skulonych w kabłąk — jednego przy drugim — koło głównej luki i tak głęboko uśpionych, że musiał pozanosić ich własnoręcznie na prycze.