Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Salters, postukując niecierpliwie trzonkiem noża; u nóg jego stała kadź ze słoną wodą.
— Będziesz się trzymał koło taty i Toma Platta pod zapadnią, a miej się na baczności, ażeby stryj Salters nie wybił ci oka — rzekł Dan, wskakując z rozmachem do składowni. — Ja będę podawał sól tam z dołu.
Penn i Manuel stali w składowni, zanurzeni po kolana w stercie dorszów i wywijali wyostrzonemi, świeżo nożami. Długi Dżek mając przy nogach koszyk a na rękach łapawice, stał za stołem, twarzą w stronę stryja Saltersa. Harvey wpatrzył się w ostrze widełek.
— Haj! — krzyknął Manuel, pochylając się nad rybami. Podniósł w górę jedną z nich, trzymając ją jednym palcem poniżej tchawki, a drugim za oko; położył ją na krawędzi ogrodzenia, mignęło ostrze noża, rozległ się chrzęst... i ryba, rozpłatana od gardzieli po brzuch, nacięta po obu stronach szyi, upadła pod stopy Długiego Dżeka.
— Hej! — ozwał się Długi Dżek, machając urękawiczoną dłonią, niby szuflą. Wątroba dorsza plasnęła w koszyk. Jeden skręt i znów jedno machnięcie — odleciała głowa i bebechy, a wypatroszona ryba przeszła do stryja Saltersa, który parskał zajadle. Znowuż rozległ się chrzęst rozdzierania, kręgosłup pofrunął za burtę, a ryba, obezgłowiona, wyczyszczona i rozwarta, chlupnęła na dno kadzi, rozbryzgując słoną wodę prosto w usta zdumionego Harveya. Po pierwszym okrzyku ludzie pocichli jak trusie. Dorsze jeden po drugim