Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A jakżeby inaczej? Cóż kto na tem zyska, że nas oszuka o tych kilka starych sztokfiszów?
— Był raz człowiek co kłamał, gdy szło o liczbę połowu — wtrącił Manuel. — Kłamał dzień w dzień. Podawał zawdy o pięć, dziesięć, dwadzieścia pięć ryb więcej, niż było naprawdę.
— Gdzie to było? — spytał Dan. — Chyba nie między nami.
— Był to Francuz z Anguille.
— Aha! Te Francuzy z Zachodniego Brzegu nie umieją liczyć nic a nic. Wiadoma rzecz, że liczyć nie umieją. Jeżeli przejedziesz choć raz po jednym z ich miękkich haczyków, będziesz wiedział, Harveyu, czemu to przypisać — mówił Dan z niepomierną wzgardą.

„Kiej ino przyjdzie nam patroszyć ryby,
Nikomu pracy nie brak bez ochyby!“...

ryknął przez lukę Długi Dżek, a „druga połowa“, jak gdyby na komendę, jęła się gramolić na górę.
Cienie masztów i olinowania, wraz z nigdy niezwijanym żaglem wielkim, przesuwały się to w tę, to w tamtę stronę po chybocącym się pokładzie, zalanym poświatą księżycową, a stos ryb koło rufy połyskiwał niby bryła płynnego srebra. W składowni, gdzie Disko Troop i Tom Platt krzątali się pośród, słychać było szuranie i tupotanie. Dan podał Harveyowi widły i zaprowadził go na zwrócony ku środkowi okrętu koniec nieheblowanego stołu, przy którym stał już stryj