Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poprzestając na uśmiechach i niemych gestach, zapraszających do dalszego jedzenia.
— Widzisz, Harveyu, — mówił Dan, bębniąc widelcem po stole, — że jest tak, jak powiedziałem. Młodzi i przystojni ludzie, tacy jak ja, Penny, ty i Manuel, stanowią „drugą połowę“; do jadła zasiadamy dopiero wtedy, gdy pierwsza połowa już się uwinie z wieczerzą. Ale tamci to stare i grube ryby... ludzie gruboskórni i niewytworni, myślący o nabiciu kałduna... więc też przychodzą do stołu pierwsi, choć nato nie zasługują. Czy nie tak, doktorze?
Kucharz kiwnął głową.
— Czy on nie umie mówić? — zapytał Harvey szeptem.
— Umie tyle, żeby się jako tako zgadać z ludźmi... ale, o ile nam wiadomo, niebardzo jest w gębie tęgi... Jego naturalna mowa jest dość cudaczna. Pochodzi-ci on z głębi Cape Breton, gdzie farmerzy mówią własną swoją gwarą szkocką. Cape Breton roi się od negrów, którzy tam zbiegli podczas naszej wojny, a wszyscy mówią tak jak farmerzy... jakoś tak sapiący i szepleniący.
— To nie gwara szkocka, — poprawił „Pennsylvania“, — ale gallicka. Tak-em czytał w jakiejś książce.
— Penn dużo czyta. Prawie wszystko, co kiedy powie, wziął z książek... chyba że chodzi o liczenie ryby... co?
— Czy twój ojciec poprzestaje tylko na tem, co oni mówią o liczbie ryb ułowionych, i sam nie sprawdza rachunku? — zapytał Harvey.