Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poruszały się jak żywe, a zanim Harvey przestał się dziwić cudownej wprost zręczności, z jaką wykonywano całą tę robotę, kadź jego była już pełna.
— Bierz na widły! — mruknął stryj Salters, nie odwracając głowy. Harvey jął brać na widły po dwie lub trzy ryby i zrzucać je pod zapadnię.
— Hej! bierz kupą! — krzyknął Dan. — Nie rozsypuj! Stryj Salters jest najlepszym płataczem w całej maszoperji! Przypatrz-no się, jak medytuje w swej książce!
Istotnie, wyglądało to, jak gdyby pucołowaty stryjaszek rozcinał równomiernie stronice miesięcznika. Ciało Manuela, skurczone powyżej lędźwi, znieruchomiało, niby posąg, ale długie jego ręce wciąż bez przerwy zgarniały rybę. Mały Penn uwijał się zadzierzyście, ale łatwo było poznać, że sił mu brakło. Manuel kilkakrotnie znalazł czas, by mu pomagać, nie przerywając łańcucha dostawy, przyczem raz zawył boleśnie, przebiwszy sobie palec haczykiem francuskim. Haczyki te bywają sporządzone z miękkiego metalu, tak iż zaginają się po zaczepieniu się o wnętrzności ryby; jednakże często się zdarza, że dorsze uchodzą wraz z niemi i dają się znów złapać gdzieindziej, a jest to jeden z wielu powodów, że statki glosterskie mają w pogardzie Francuzów.
W dole niby chrobotanie mielących żaren rozbrzmiewał zgrzytliwy odgłos nierozpuszczonej soli, ocierającej się o surowe mięso, — tworząc bezustanny wtór do