Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niepiękny był to rachonek! — odgryzł się Salters, gramoląc się z komory; — a mnie cosik pokłuło i pocięło w kawałki.
Grubaśne jego ręce były obrzękłe i nakrapiane w centki białe i szkarłatne.
— Coś mi się widzi, mówił Dan, zwracając się w stronę dopieroco wzeszłego księżyca, — że niektórzy ludziska znajdą pole poziomkowe, jeżeli dadzą za niem nurka.
— A inni — odciął się Salters — w ciągłem próżniactwie obżerają się tłustością i wyśmiewają się z najbliższych krewniaków.
— Siadajcie! siadajcie! — zawołał z kasztelu przedniego głos, którego Harvey dotąd nie słyszał. Na dźwięk tych słów Disko Troop, Tom Platt, Długi Dżek i Salters ruszyli naprzód. Mały Penn pochylił się nad czworogrannem zwijadłem, jakiego używają na głębokich morzach, i powikłanemi linkami do łowienia dorszów. Manuel położył się, jak długi, na pokładzie, zaś Dan zapadł do komory, skąd niebawem doszło do uszu Harveya głośne uderzanie młotkiem w beczki.
— Sól — rzekł, powracając. — Jak tylko zmachamy wieczerzę, rozpocznie się oprawianie ryb. Ty staniesz po stronie tatula. Tom Platt i tato razem siadają do wieczerzy i posłyszysz, jak się będą kłócić. My to jesteśmy drugą połową... ty i ja i Manuel i Penn... sama młodość i krasa naszego statku!...
— I cóż mi z tego przyjdzie? — zapytał Harvey. — Jestem głodny.