Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Matko przenajświętsza! toż on nabija jedną po drugiej! — zaskowytał Długi Dżek, gdy stryj Salters jął pracowicie odrabiać swą powinność; tymczasem człowieczek w drugiem czółnie przeliczał kreski na krawędzi burty.
— Taki był połów zeszłego tygodnia! — ozwał się, spoglądając żałośnie w górę i trzymając palec średni w tem miejscu, gdzie przerwał liczenie.
Manuel zlekka szturchnął Dana; ten skoczył ku linom tylnym i wychylając się daleko za burtę, zaczepił hak o pętlicę na rufie, jednocześnie zaś Manuel uwiązał czółno od przodu. Reszta poczęła ciągnąć zwinnie — i wyciągnęli do góry łódź wraz z wioślarzem, rybami i resztą przynależności.
— Jedna, dwie, trzy, cztery... dziewięć... — mruczał Tom Platt, biegłem okiem przeliczając zdobycz. — Czterdzieści siedem. Penn, toś ty tego dokazał!
Dan pociągnął za takiel tylny, opuszczając łódkę wraz z rybakiem z rufy na pokład środkowy, pomiędzy strugę nałapanych przezeń ryb.
— Stój! — wrzasnął stryj Salters, dyndając w pół pasa. — Stać! pomyliłem się krzynkę w rachonkach.
Nie starczyło mu czasu na sprzeciwy, gdyż już go uniesiono na wysokość skrętu i postąpiono z nim tak, jak z „Pennsylwanją“.
— Czterdzieści jeden — rzekł Tom Platt. — Hreczkosiej cię pobił, Saltersie. I to z ciebie taki marynarz!