Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czterdzieści dwie, sam-eś gadał! — brzmiał sprzeciw stryja Saltersa.
— Więc policzę jeszcze raz! — odpowiedział potulnie głos drugi.
Oba czółna zakołysały się jednocześnie i uderzyły o bok szonera.
— O święta cierpliwości! — burknął stryj Salters, z pluskiem odbijając nazad łódkę. — Co opętało takiego hreczkosieja jak ty, żeby wdepnąć do łodzi, która najeżdża na mnie. O mało co nie pogruchotałeś mi łodzi! — Bardzo przepraszam, panie Salters. Na morze wybrałem się ze względu na nerwową niedyspozycję. Zdaje mi się, żeś to ty mnie namówił.
— Bodajby wieloryb połknął cię wraz z tą nerwową niedyspozycją! — darł się stryj Salters, tłusty i krępy człeczyna. — Znowu najechałeś na mnie! A więc, co mówiłeś, czterdzieści dwa czy czterdzieści pięć?
— Zahaczyłem se, panie Salters. Porachujemy jeszcze raz.
— Nie wiem, jakim sposobem mogło być czterdzieści pięć. To ja mam czterdzieści pięć! — upierał się stryj Salters. — Kiepsko liczysz, Penn!
Z kajuty wyszedł Disko Troop.
— Salters, ładujże rybę prędzej! — ozwał się tonem rozkazującym.
— Nie psuj, tata, połowu! — mruknął Dan. — Ci dwaj dopiero zaczęli łowić.