Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Łódź pełna! — zauważył Dan, śmiejąc się z cicha. — Jeżeli posłyszymy: „O kapitanie“, znaczy to, że ryb nabrało się po same brzegi.
Śpiew huczał w dalszym ciągu:

A teraz zechciej, o kapitanie,
Wysłuchać prośby pokornej:
Niech mnie nie grzebią u szarej wrótni
Kościelnej ani klasztornej!

— Tom Platt ma połów dubeltowy. Jutro będzie ci cięgiem opowiadał o starym pancerniku Ohio. Widzisz tę niebieską łódkę za nim? To mój stryj... rodzony brat mojego tatula... a jeżeli kto nie ma szczęścia na Ławicach, to będzie nim z pewnością stryj Salters. Przypatrzno się, jak słabiuchno on wiosłuje. Założę się o mój part i moją płacę, że jest on dziś jedynym człowiekiem, którego coś tam pokłuło... i to tęgo.
— Cóżby go miało kłuć? — zapytał Harvey, zaintrygowany tem niezrozumiałem powiedzeniem.
— Najczęściej poziomki. Czasami melony, czasem znów cytryny i ogórki. Tak, kłuje go od samych łokci. Jego szczęście zawdy idzie kajsi do paralusza. A teraz bierzmy się do lin, trzeba im je cisnąć do łodzi. Czy to prawda, co opowiadałeś mi niedawno, że przez całe życie ani razu nie przyłożyłeś ręki do nijakiej roboty? Chyba cię teraz trochę pieter obleciał? co?
— Niech będzie co chce! spróbuję wziąć się do pracy — odparł Harvey wyniośle. — Tylko, że to wszystko tak djabelnie nowe dla mnie!
— A więc bier tę linę. Tę za tobą!